Krótka historia o tym jak powstała Tartaruga.
Nim powstała Tartaruga wydarzyło się całkiem sporo rzeczy, bez których nie udałoby nam się nawet wpaść na pomysł, że w XXI wieku można założyć pracownię tkacką i pracować jako projektant i rzemieślnik jednocześnie! Pomyślałyśmy, że w pierwszy tekście na naszym blogu opowiemy trochę o tym, jak to wszystko się zaczęło i skąd wzięła się u nas miłość do rzemiosła i tkanin.
Zaczęło się chyba od tego, że trochę z przypadku obydwie wylądowałyśmy w Łodzi, na studiach na Politechnice. Wiktoria miała studiować animację na Filmówce, ale jak zawsze mówi, z Filmówki został jej mąż i miłość do filmów. Ja miałam być architektką, ale w ostatnim momencie zdecydowałam, że projektowanie tak dużych form to jednak nie to. I że wolę krzesła i ceramikę od mostów. Tym sposobem obydwie zaczęłyśmy studiować wzornictwo, a już na drugim roku zdecydowałyśmy się na specjalizację, której nazwa do dziś bardzo nam się podoba. Architektura Tekstyliów. Przez kolejne cztery lata zajmowałyśmy się wszystkim, co związane z przemysłowym projektowaniem tkanin, dzianin, czy nawet przędz i włóknin. Było dużo malowania i kompozycji, ale też długie godziny wykładów z chemii, fizyki czy technologii włókienniczych. Jakoś tak się złożyło, że od początku studiów bardzo dobrze się dogadywałyśmy. A że na studiach musiałyśmy bardzo dużo pracować w grupach, naturalnie się złożyło, że nad większością projektów pracowałyśmy razem. Ja w pewnym momencie złapałam dużą zajawkę na ręczne tkanie. Naoglądałam się na Pintereście i Instagramie tych wszystkich pięknych i puchatych makatek i dywanów i też chciałam tak umieć. To był już ten moment, że szybko przejmowałyśmy jedna od drugiej pomysły i inspiracje, więc od razu obydwie zaczęłyśmy kombinować jak tu nauczyć się tkać. Technologię niby znałyśmy ze studiów, ale został jeszcze problem jak przełożyć te wszystkie sploty i rysunki techniczne na pracę rzemieślniczą, a nie maszynową! Wprawdzie na studiach nie miałyśmy żadnych zajęć z tkactwa ręcznego, ale wiedziałyśmy, że nasi profesorowie to światowej sławy artyści zajmujący się tkaniną, więc na szczęście daleko nie musiałyśmy szukać pomocy. Ja (Jadzia) stawiałam swoje pierwsze tkackie kroki pod czujnym okiem dr Doroty Taranek i Zygmunta Łukasiewicza. W ich pracowni zrobiłam pierwszą tkacką próbkę, którą zresztą do dziś można znaleźć u mnie w domu, zaraz przy dużym lustrze na wejściu. Później przez kilka miesięcy zajmowałam się tkaniem dużego dywanu. Jednocześnie eksperymentowałyśmy wtedy z Wiktorią z różnymi małymi formami tkackimi. Testowałyśmy w domach różne materiały, sploty, kształty. Pokazywałyśmy sobie nawzajem różne ciekawe sposoby na wprowadzanie kolorów czy linii. Próbowałyśmy tkać ubrania, dywaniki, makatki, torebki i formy artystyczne. No i nad każdym z naszych wynajmowanych pokoi unosiła się wtedy pierzynka z włókien wełny, a wszędzie było pełno nitek i ram tkackich.
Później, już na studiach magisterskich, uczyłyśmy się tkać u profesora Włodzimierza Cygana. Wprawdzie znowu nie miałyśmy zajęć z tkania w programie studiów, ale kombinowałyśmy, by w ramach jak największej liczby przedmiotów zajmować się projektowaniem i ręcznym wykonywaniem dywanów. W pracowni profesora Cygana nauczyłyśmy się jak subtelnie obchodzić się z tkaniną. To był moment, gdy obydwie zakochałyśmy się w technice kilimowej. Ta najbardziej tradycyjna i prymitywna technika tkacka pozwala na ciągłe doskonalenie swojego rzemiosła. Bardzo nam się to spodobało. Cierpliwie uczyłyśmy się jak chować końcówki nitek, tkać idealne kółka, robić delikatne przejścia tonalne i tkać nasze ulubione pionowe paski! Temat dywanów i kilimów zgłębiałyśmy przez całe studia, odnosząc do nich nasze prace licencjackie i magisterskie. Dzięki temu dowiedziałyśmy się bardzo dużo o dawnych wzorach i kompozycjach, o tradycyjnych materiałach i technice. Do dziś uwielbiamy czytać i kolekcjonować wszystkie pozycje związane z tkactwem i dywanami!
Jeszcze w czasie studiów na Politechnice często zdarzało nam się snuć plany odnośnie naszej niedalekiej przyszłości. Zastanawiałyśmy się co będziemy robić po studiach, gdzie znajdziemy pracę i na czym będzie ona polegać. Często padało hasło „założymy firmę”, ale nie miałyśmy jeszcze skonkretyzowanych planów. Wiedziałyśmy, że najfajniej byłoby na swoim, a nie w korporacji, albo gdzieś daleko za granicą, ale jeszcze nie wiedziałyśmy jak się za to zabrać. I wiedziałyśmy, że lubimy tkać kilimy.
To jest chyba moment naszej historii, kiedy po raz pierwszy padnie hasło Art_inkubator! Jest to łódzka przestrzeń dla młodych firm z sektora kreatywnego. Miejsce, gdzie można mieć pracownię lub biuro, gdzie znajdzie się pomoc na start i jak się okazało, jest to przede wszystkim miejsce w którym można poznać innych młodych przedsiębiorców!
Wiedziałyśmy mniej więcej o co chodzi z tym Art_inkubatorem, że mają nabór co dwa lata i że już za chwilę będą szukać nowych rezydentów. W momencie ogłoszenia konkursu byłyśmy na ostatnim roku studiów. I trzeba było podjąć decyzję. Czy próbujemy z własną firmą już teraz, kiedy praca magisterska dyszy nam w kark. Czy czekamy prawie dwa lata (tylko co my w tym czasie będziemy robić?!) i zabieramy się za nasz pomysł lepiej przygotowane, już po ukończonych studiach. Decyzja wydawała się prosta, napisałyśmy biznesplan i wzięłyśmy udział w konkursie na rezydencję w inkubatorze. Plan też wydawał się względnie prosty – zakładamy firmę, która będzie się zajmować projektowaniem i ręcznym wykonywaniem kilimów i tkanin dekoracyjnych. No i tak się złożyło, że udało nam się wygrać konkurs na przestrzeń przy Tymienieckiego. Nie miałyśmy już wtedy wymówek, trzeba było założyć firmę i pokazać światu Tartarugę! Jakby tego było mało, w pierwszych miesiącach całkiem sporo się u nas działo. Z lekkim poślizgiem skończyłyśmy studia, Wiktoria wzięła ślub i przejęła najważniejsze obowiązki w Tartarudze, a ja wyjechałam na 3 miesiące do Szwecji i obroniłam drugi dyplom na łódzkiej ASP. Do dzisiaj zastanawiamy się jak to wszystko udało nam się ogarnąć. Duże zasługi mają w tym na pewno nasi najbliżsi, no i tony cukru, które przyswajałyśmy. Może i początki były trochę trudne, na pewno bardzo pracowite i lekko szalone, ale z perspektywy czasu widzimy, że to była bardzo dobra decyzja!
Pewnie część z Was już wie co było dalej, bo taki już mamy styl, że wszystkimi dobrymi i złymi newsami dzielimy się na Facebooku i Instagramie. W telegraficznym skrócie: bardzo dużo tkania i całej innej pracy, równie dużo szczęścia do poznawania ludzi, trochę naszych zdjęć w gazetach i przyjaźń z Łódź Design Festiwalem. Kilka dalszych i bardzo dużo bliższych wyjazdów, dziesiątki warsztatów, setki kilogramów wełny, która przeszła przez nasze ręce oraz bardzo dużo kilimów w nowych domach. Na koniec tej listy dobrych rzeczy, które się nam przydarzyły dodam jeszcze Nów Nowe Rzemiosło, czyli stowarzyszenie współczesnych rzemieślników, które udało nam się założyć razem z wieloma niesamowitymi polskimi rzemieślnikami i projektantami. No i mam nadzieję, że jeszcze sporo dobrego przed nami!
Jadzia